Zaledwie dwa tygodnie temu urodziłam córkę, a już musiałam stawić czoła problemom, które przyniosła moja teściowa. Postanowiła, że wyruszy z moim nowonarodzonym dzieckiem sto kilometrów od miasta tylko po to, by zrobić zdjęcie w deszczu. Brzmi absurdalnie? Zaraz wyjaśnię, skąd ten pomysł.
Mój mąż od najmłodszych lat uczestniczył w pewnym rytuale zapoczątkowanym przez jego matkę. Gdy miał pięć lat, razem z nią posadził drzewo, co zostało uwiecznione na fotografii. Od tamtej pory, co roku tego samego dnia, robili kolejne zdjęcia w tym samym miejscu. Początkowo używali analogowego aparatu, a z czasem technologia poszła naprzód i zastąpiły go smartfony. Teściowa dbała o to, by każde z tych zdjęć zawisło w ramkach na ścianie jej salonu.
Niezłomna tradycja i niechęć do zmian
Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tej tradycji, uznałam ją za niegroźną ciekawostkę. Mąż opowiedział mi o tym, kiedy jeszcze się spotykaliśmy. Było dla mnie zaskoczeniem, że nie mogłam spędzić z nim jego urodzin, bo musiał udać się do matki, by zrobić zdjęcie. Wydawało się, że ta tradycja była dla niego święta i niepodważalna, a jakiekolwiek odstępstwa byłyby niewyobrażalne.
Z biegiem lat widziałam, jak bardzo ta rutyna kontrolowała życie mojego męża. Kiedy byliśmy już małżeństwem, nie przeszkadzało mu, że ma gorączkę – mimo to pojechał na zdjęcie. Kiedyś nawet musiał odrzucić ważną podróż służbową, bo nie mogło go zabraknąć na kolejnym etapie „rytualnej” sesji zdjęciowej.
Teściowa stawia ultimatum
Nasza córka przyszła na świat, a teściowa natychmiast uznała, że jej miejsce jest na kolejnym zdjęciu z ojcem. W końcu według niej tradycja musi być kontynuowana przez nowe pokolenie. Planowała wziąć dziecko, mimo że dopiero co się urodziło.
„Dzieci zawsze są częścią rodziców, więc wnuczka będzie na zdjęciu” – oświadczyła teściowa, pewna siebie. Zaproponowała, że wszystko przygotuje: zabierze mleko, pieluchy, a potem szybko wrócą pociągiem. Było jasne, że to dla niej więcej niż zwykła sesja – to był akt hołdu dla tradycji.
Jednak ja nie zamierzałam na to pozwolić. Odparłam zdecydowanie, że córka nigdzie się nie wybiera. Padało, było zimno, a dziecko miało dopiero dwa tygodnie. Teściowa jednak nie zamierzała ustąpić. Była przekonana, że to ona ma ostatnie słowo. Moje protesty kompletnie ją nie interesowały.
Walka o własne zdanie
Kiedy teściowa przyszła następnego ranka, zastała nas bez przygotowań do podróży. Mąż stanął po mojej stronie, próbując jej wytłumaczyć, że w taką pogodę nie można narażać dziecka. Nie obchodziło jej to. Była gotowa siłą odebrać mi dziecko, byleby tradycja została zachowana.
Wreszcie, gdy mąż stanowczo stwierdził, że córka zostaje w domu, teściowa wpadła w szał. Krzyczała, że przez mnie jej wieloletnia kolekcja zdjęć legnie w gruzach. W gniewie rzuciła w stronę syna słowa, które miały zaboleć: „Nie chcę cię więcej znać! Niech twoja ukochana córka pluje na ciebie, jak dorośnie, tak jak ty plujesz na mnie!”
Rozstanie bez pojednania
Teściowa wybiegła z mieszkania, trzaskając drzwiami. Mąż ruszył za nią, a ja zostałam z dzieckiem, starając się je uspokoić po tej dramatycznej scenie. Nasza córka, mimo całego zamieszania, zasnęła, ale mąż nie wrócił przez dłuższy czas. Wiedziałam, że zapewne poszedł zrobić to nieszczęsne zdjęcie, nie chcąc bardziej rozjuszyć swojej matki.
Wnioski na przyszłość
Cała sytuacja pokazała mi, jak daleko może sięgać wpływ rodzinnych tradycji i jak trudno jest się przeciwstawić takim utartym schematom. Choć tradycje mają swój urok, powinny być one elastyczne i dostosowane do realiów życia, a nie wymuszane na siłę kosztem zdrowia i spokoju rodziny.
Z tej sytuacji wyniosłam jedną ważną lekcję: to ja jestem odpowiedzialna za dobro mojej córki i nie pozwolę nikomu, nawet teściowej, narzucać swojego zdania wbrew zdrowemu rozsądkowi. Tradycje są ważne, ale nie mogą przesłaniać najważniejszego – dobra i zdrowia najbliższych.