Kiedy 27 lat temu, pełna nadziei, podjęłam decyzję o ślubie, nie była ona poparta prawdziwym uczuciem ani głębszym przekonaniem.
Nie czułam żadnego wielkiego uniesienia, które wiele osób utożsamia z miłością i które odgrywa tak ważną rolę w romantycznych opowieściach.
W moim przypadku było to bardziej pragmatyczne rozwiązanie, podjęte bez większego zastanowienia, być może pod wpływem otoczenia i ówczesnych okoliczności.
Wydawało mi się, że małżeństwo może być tylko jednym z etapów w życiu, a kiedyś, w przyszłości, spotkam kogoś, kogo naprawdę pokocham. Wtedy, sądząc, że będę miała takie prawo, rozwiążę ten „problem”, rozwiodę się i zacznę wszystko od nowa, tak jakby nic się nie stało.
Byłam przekonana, że to dobry plan, choć tak naprawdę nie miałam pojęcia, co mnie naprawdę czeka. Jednak życie, jak to bywa, nie potoczyło się tak, jak sobie wyobrażałam.
Czas płynął nieubłaganie, lata zamieniały się w dekady, a ja nigdy nie spotkałam tej jednej osoby, która poruszyłaby moje serce i otworzyłaby mnie na prawdziwe uczucie. I tak minęło niemal trzydzieści lat, bez większych zmian w moim życiu uczuciowym.
Z perspektywy czasu, patrząc na te minione lata, zastanawiam się, czy w tamtym momencie naprawdę wierzyłam w swoje założenia, czy może po prostu uciekałam przed samotnością, podejmując decyzję, która miała na celu nadanie życiu jakiejś stabilności, choć wcale jej nie gwarantowała.
Małżeństwo bez uczuć
Przez całe te lata moje małżeństwo funkcjonowało jak dobrze naoliwiona maszyna, która toczyła się bez większych wstrząsów. Byłam żoną, matką, gospodynią – odgrywałam wszystkie te role z pełnym zaangażowaniem, jednak wciąż bez prawdziwej miłości, bez tego głębokiego uczucia, które mogłoby nas łączyć.
Od samego początku mój mąż darzył mnie szczerym uczuciem. Kochał mnie taką, jaką byłam, z wszystkimi moimi wadami, i okazywał mi to każdego dnia w drobnych gestach. Był troskliwy, uczynny, wierny i lojalny. W jego oczach byłam kobietą, która zasługiwała na wszystko, co najlepsze i najpiękniejsze w życiu.
A ja? Ja starałam się spełniać wszystkie oczekiwania, które wiązały się z moją rolą w małżeństwie, nie zastanawiając się, co tak naprawdę czuję.
Nie umiałam jednak odwzajemnić jego głębokich uczuć. Każdy gest jego troski i oddania tylko pogłębiały we mnie poczucie dystansu i oddzielenia. Zamiast wdzięczności, czułam narastającą niechęć do samej siebie, a jednocześnie winę, że nie potrafię go pokochać tak, jak na to zasługiwał.
Im bardziej starał się być dobry i opiekuńczy, tym większe było moje poczucie, że jestem oszustką, bo nie mogłam spełnić jego oczekiwań. Zamiast zbliżać się do niego, budowałam wokół siebie nieprzebijalny mur, którego on nie potrafił przełamać, choć starał się na wszelkie sposoby.
Z czasem nasza relacja zmieniła się w codzienną rutynę. Mieliśmy wspólne dzieci, dom, stabilność finansową – wszystko, co teoretycznie powinno wystarczyć, by czuć się szczęśliwym i spełnionym.
Jednak w głębi serca wiedziałam, że brakuje nam czegoś najważniejszego, czego nie można kupić ani zbudować.
Tego, co nazywa się miłością, prawdziwą bliskością, która łączy dwie osoby na poziomie emocjonalnym i duchowym, w sposób, który sprawia, że czujesz się pełny i zrozumiany.
Cena wygodnego życia
Często zastanawiam się, dlaczego mimo wszystko wciąż trwam w tym związku. Przecież mam stabilne, „wygodne” życie. Mój mąż jest oddany, nasze dzieci dorosły, mamy piękny dom i spokojną codzienność, która nie sprawia większych trudności.
Z zewnątrz wygląda to jak perfekcyjny obrazek, idealna rodzina, która nie ma żadnych problemów. Ale w środku, tam gdzie nie widać, czuję, że to wszystko to tylko pozory, fasada, za którą kryje się pustka, której nie potrafię wypełnić.
Bywa, że myślę o rozwodzie, o ostatecznym zakończeniu tej relacji. Przychodzą takie chwile, kiedy jestem gotowa wszystko zakończyć, powiedzieć prawdę, zerwać tę fałszywą iluzję, którą przez tyle lat wspólnie budowaliśmy. Ale zaraz potem pojawiają się wątpliwości. Dlaczego miałabym mu to zrobić?
Dalszy ciąg historii znajdziesz na następnej stronie…