Kiedy wracam myślami do przeszłości, nie mogę pozbyć się pytania, które coraz częściej mnie dręczy: czy byłam dobrą matką? Czy mogłam zrobić coś inaczej, by teraz nie płacić tak wysokiej ceny? Moje życie było poświęcone dzieciom. Byłam dla nich wszystkim, a teraz czuję, że zostałam sama.
Straciłam męża, gdy mój syn miał zaledwie dwa miesiące. Wychowywaliśmy już wtedy naszą córkę, najstarszą z dwójki naszych dzieci. W tamtym momencie świat się dla mnie zatrzymał, ale wiedziałam, że muszę działać – nie mogłam pozwolić sobie na załamanie. Cała odpowiedzialność za dom i dzieci spoczęła na moich barkach. Pracowałam ciężko, nie licząc na nikogo, bo wiedziałam, że tylko ja mogę zapewnić moim dzieciom przyszłość.
Wysiłki na rzecz lepszego jutra
Starałam się dać moim dzieciom jak najlepsze wykształcenie. Córka i syn poszli na studia, a później oboje znaleźli świetną pracę. Byłam z nich dumna. Czułam, że mój trud się opłacił, że udało mi się wychować wartościowych ludzi.
Kiedy byłam zdrowa, angażowałam się w życie moich wnuków. Dwoje – Konrad, syn córki, i Olek, syn mojego syna – byli moją radością. Pomagałam, jak mogłam, wożąc ich do szkoły, kupując prezenty, opiekując się nimi latem, by ich rodzice mogli złapać oddech.
Choroba i rozczarowanie
Jednak życie potrafi być przewrotne. Pewnego dnia poczułam się źle i trafiłam do szpitala. Córka odwiedziła mnie tylko raz, a syn… cóż, dzwonił sporadycznie. Po dwóch tygodniach wyszłam ze szpitala, z ostrzeżeniem, bym unikała stresu i przemęczenia. Mimo tego, dzień po wypisie, dzieci przywiozły do mnie wnuki, jakby nic się nie stało. Musiałam znowu zająć się ich opieką, choć mój stan zdrowia wyraźnie się pogarszał.
Po dwóch miesiącach doszło do tego, że moje nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Zadzwoniłam do syna, prosząc go o pomoc w dostaniu się do szpitala, ale jak zwykle był zbyt zajęty. Zmuszona do radzenia sobie sama, wezwałam taksówkę.
Nieuchronność samotności
Lekarze stwierdzili, że mój stan jest poważny i zalecili odpoczynek. Nogi zaczęły dokuczać coraz bardziej, a pewnego dnia nie mogłam wstać z łóżka. Zdesperowana, zadzwoniłam do córki. Jej odpowiedź była prosta i chłodna – „wezwij karetkę”. Tak też zrobiłam, a gdy znalazłam się znowu w szpitalu, lekarze ostrzegli moje dzieci, że nie mogę zostać sama w mieszkaniu.
To, co wydarzyło się potem, było dla mnie jak zimny prysznic. Córka i syn zaczęli dyskutować, kto powinien się mną zająć, przerzucając się odpowiedzialnością. Córka mówiła, że jej dwupokojowe mieszkanie jest za małe, a syn stwierdził, że spodziewają się z żoną kolejnego dziecka i nie mogą teraz wziąć mnie pod swój dach. Ich rozmowa była dla mnie bolesna, jakby nie rozmawiali o swojej matce, a o problemie, którego trzeba się pozbyć.
Obca pomoc, której się nie spodziewałam
Kazałam im wyjść. Leżąc w łóżku, płakałam całą noc, zastanawiając się, co poszło nie tak. Czy naprawdę tak źle ich wychowałam? Czy popełniłam gdzieś błąd, którego nie dostrzegałam? Rano przyszła do mnie sąsiadka – młoda kobieta, która zawsze interesowała się moim samopoczuciem. Samotnie wychowywała córkę, a mimo to znalazła czas, by mi pomóc. Opowiedziałam jej o wszystkim, co mnie spotkało, a ona zaoferowała swoją pomoc.
Od tego momentu to ona się mną zajmuje. Połowę emerytury oddaję jej na jedzenie, a resztę przeznaczam na opłaty i inne potrzebne rzeczy. Choć nigdy nie przypuszczałam, że na starość będę zdana na obcą osobę, to właśnie ona stała się moim oparciem.
Rozczarowanie własnymi dziećmi
Moje dzieci dzwonią rzadko, a od kiedy dowiedziały się, że ktoś się mną opiekuje, kontakt z nimi niemal całkowicie się urwał. Jestem rozczarowana i zraniona. Zainwestowałam w nie całe swoje życie, całą swoją miłość i troskę, a teraz czuję się porzucona. Czy to naprawdę musiało się tak skończyć? Dlaczego moje własne dzieci okazały się tak niewdzięczne?
Zastanawiam się nad przepisaniem mieszkania na sąsiadkę, która tak bardzo mi pomogła. Bo jeśli nie moje dzieci, to może ktoś inny zasłuży na to, by po mnie coś otrzymać.